Rosja Góry Czerskiego
(lipiec-wrzesień 1998)

Trasa w Góry Czerskiego: Brześć–Moskwa pociągiem, Moskwa-Madagan samolotem, Madagan-Artyk autostopem oraz wynajętym kamazem, Artyk-Góry Czerskiego wynajętym Uralem

Powrót: Góry Czerskiego-Artyk wynajętym Uralem, Artyk-Chandyga autostopem, Chandyga-Jakutsk statkiem, Jakutsk-Nerjungri autostopem, Nerjungri-Moskwa pociągiem, Moskwa-Brześć pociągiem.

Wyprawa trwała 75 dni, z czego 2 tygodnie trwało dotarcie w góry, 2 tygodnie działalność górska, 6 tygodni powrót do domu drogą lądową z wieloma przygodami.


Syberia Galeria 1998



Zapraszam do lektury tekstu Krzysztofa Lizaka http://chamonix.prv.pl


Tych wiosek już nie ma, wszyscy wyjechali... - jeździ palcem po mapie siedzący obok mnie Rosjanin, gdy samolot w promieniach porannego, a może południowego słońca leci tysiące kilometrów nad dzikimi przestrzeniami Syberii. Ciągle równiny, tajga, tylko daleko na północy widać strome, choć niskie zbocza pokryte śniegiem.

 

-A Wy Kuda?
-Hriebiet Czierskowo - odpowiadam
A on widząc, że właśnie próbujemy dojrzeć nasze góry
przez okno samolotu wyjaśnia:
-To nie one. Tam jest za duże promieniowanie i samoloty omijają je bokiem. Sprzęt nawigacyjny nie działa...

 

Dotarcie w Góry Czerskiego miało być tylko nieistotnym etapem alpinistycznej ekspedycji w zapomniane przez Boga pasmo górskie. Jednakże to właśnie emocje z nim związane stały się najważniejszym wspomnieniem z syberyjskiego świata. Świata w którym złoto i odmierzanie czasu do niczego się już nie przydają.

 

 

Mało siedlisk ludzkich, rozmyte drogi, ogromne odległości i w dodatku ta cholerna pogoda wzmagają niepokój co do dalszej podróży, ale gdy po kilku godzinach marszu udaje nam się złapać małą ciężarówkę, okazuje się, że szczęście zwiastowane przez widzianą w oknie samolotu tęczę na razie nam dopisuje.

 

Dwaj bracia Wiktorzy, handlujący czym popadnie w Magadanie i Susumanie godzą się zabrać nas jakieś trzysta kilometrów na północ, najwyraźniej zaintrygowani niespotykaną w tych okolicach grupą, z własnej woli chcących dostać się tam skąd każdy rozsądny człowiek chciałby czym prędzej uciec...

Wkrótce "pękają" pierwsze butelki wódki zagryzane obficie koprem i cebulą. Mimo że wódka, według miejscowych, zawiera komplet witamin to syberyjski ich deficyt sięgający 70 % wymaga tej zielonej i wonnej zagrychy.

Może Kamaz dojedzie kawałek rzeką, a z przełęczy spłyniecie pontonami - mówią niepewnie miejscowi.  

Przed wyruszeniem pomagamy go przeładować - kilka ton wódki z jednego auta do drugiego. Aleksy, nasz nowy kierowca, ma zawieźć nas tak daleko jak tylko się da.

W ten sposób docieramy na posterunek graniczny między okręgiem Magadanu, a Jakucją. Pełniący tam służbę Wadim, znużony samotnym oczekiwaniem na zmienników, którym coś nie pozwala dotrzeć na posterunek już od tygodnia, wita nas z radością i zainteresowaniem. Nuda - wzrusza ramionami Wadim tłumacząc obecność noża w drewnianych drzwiach i setki śladów po innych rzutach. Zaprasza do środka. Dwupokojowy "post" w taką pogodę jest miejscem przytulnym mimo odrapanych ścian i zabłoconej podłogi.

 

 

Po kilku godzinach atmosfera robi się gorąca od alkoholu i przyjaźni. Milicjant dzwoni co jakiś czas do tutejszych kierowców, myśliwych, poszukiwaczy złota. Ci pojawiają się zaraz i nad mapą przyniesioną przez jednego z nich poznajemy prawdę.
Wszystko wskazuje na to, że musimy poczekać w Artyku aż przestanie padać, a potem aż woda w rzekach opadnie na tyle, aby mogący pokonać 1,5 m głębokości "Ural" mógł zaryzykować podróż korytami rzek, które okazują się jedyną drogą w góry. Kamaz nie przejedzie nawet 10 kilometrów.

Pojawia się też wstępny szacunek: "pięć, dziesięć, piętnaście dni" znowu wypowiadane jakby dotyczyło minut albo godzin.

 

 

 

Łagrów było dużo. Wystarczy przekopać ziemię metr w dół, a znajdziesz kości i...złoto - powiadają mieszkańcy. W okolicach byłych kopalń uranu strzałka licznika Geigera przykleja się do prawej strony. Jeśli ktoś pracował w takiej kopalni, już nie żyje. Co innego z takimi co pracowali przy złocie. Niektórzy pamiętają tamte czasy.

 

Jeden z najstarszych mieszkańców Ust-Niery pracował w takim łagrze. Jeśli wydobycie miesięczne było daleko poniżej normy, wybierano 5 jeńców i wpuszczano w tunel wydrążony w środku wielkiej żyły złota. W dwa dni wyrabiali normę całego obozu. Miejsce okryte było tajemnicą więc zaraz po odpracowaniu swojego jeńcy byli likwidowani. On sam przypadkiem przeżył.

Kilka lat temu dowiedzieli się o tym "hiszniki" - nielegalni poszukiwacze złota z Magadanu. Przyjechali, bili i torturowali staruszka. W końcu zabrał ich do tunelu...a, że w okolicy jest ich wiele pokazał nie ten co trzeba. Poszli i powpadali w głębokie na 120 metrów szychty.


 

 

 

Nasz gospodarz Żenia narzeka na rosyjską gospodarkę na tych terenach po pierestrojce. Opowiada jak tu było dawniej, kiedy dzielni kierowcy wielkich ciężarówek wytyczali drogi na północ przez zaśnieżone ostępy tajgi i tundry. W tej krainie siedemdziesięciostopniowych mrozów istnieją wioski, gdzie pierwszy samochód pojawił się w latach siedemdziesiątych. Żenia, pijany, ze łzami w oczach wspomina czasy, gdy jako pracownik na północy otrzymywał 800% sowieckiego wynagrodzenia...

 

Mijają kolejne dni naszego oczekiwania. Mamy coraz mniej czasu. Gdy przestaje padać deszcz, zaczyna padać śnieg...W końcu wychodzi słońce. Ale woda w rzece opada bardzo powoli. Nikt nie chce słyszeć o wyprawie w góry.

 

 

Zardzewiałe konstrukcje, odrapane tynki, rozpoczęte przed laty wykopy na głównym placu... Zardzewiały pomnik Lenina i odrapana gwiazda na płocie spalonej awtabazy. 

Brak jakiejkolwiek aktywności w kierunku demontażu dawnych wartości, brak aktywności w kierunku budowania nowych... i jeszcze te komary. Wszystko to przygnębia nas i otępia. Czekamy.

 

Mamy dosyć tej umierającej mieściny konserwatorów drogi, która nikomu nie jest już potrzebna. Nadchodząca śmierć tej osady jest dla nas aż nazbyt oczywista.


Próba ujarzmienia tajgi nie udała się. Sowiecka machina z jej potężnymi buldożerami wytyczająca w leśnej dziczy drogi i miasta rdzewieje, tonie w błocie, zarasta trawą. Czasem wydaje się nam, że nocą tajga wpełza na peryferyjne uliczki Artyku odzyskując zabrane jej kiedyś tereny.

Odkąd rzeka pieniędzy, ludzi i sprzętu przestała tutaj płynąć mieszkańcy północy wydają się bezradni wobec przyrody chcącej zachować dla siebie tutejsze bogactwa. Uwięzieni pośród lasów, niebezpiecznych zwierząt, złota, węgla, uranu patrzą w absolutnej bierności na żywioły niszczące to co stworzyli. Wzruszają ramionami.

 

Niektórzy mieszkańcy Artyku uśmiechają się i mówią:
My też przyjechaliśmy tutaj tylko na trochę i co? Siedzimy już trzydzieści lat...

Takie żarty coraz mniej nas śmieszą. Uwięzieni w tej przepastnej okolicy, obezwładnieni bimbrem nieodłącznie związanym z jakąkolwiek aktywnością towarzyską podejmujemy wreszcie pertraktacje z kierownikiem tutejszych "darożników" Szczerbinem w sprawie wynajęcia Urala. Sprawa zostaje załatwiona nieoczekiwanie szybko w czasie kilkugodzinnej przyjaznej rozmowy i po wypiciu wspierających negocjacje litrów alkoholu. Okazuje się jednak że jedyny w Artyku Ural jest beczkowozem. Patrząc w malutki otwór włazu czy raczej wlewu i rozważając perspektywę kilkudniowej podróży bezdrożami w metalowej beczce mamy niewyraźne miny. Szczerbin uspakaja nas twierdząc, że beczka jest najlepsza, że sami w niej jeżdżą na rybałkę i drobną niedogodność jaką jest wywoływany przez jazdę w beczce odruch wymiotny zrekompensuje nam komfortowym wyłożeniem jej wnętrza skórami i materacami.

 

 

Postoje są rzadkie. Rozpalenie ogniska, złapanie kilku ryb w będącej naszą drogą rzece, szybki posiłek, miarka wódki i w dalszą drogę. Nasi kierowcy są kompletnie pijani. Gdy samochód jedzie podziwiamy ich szoferski kunszt i odwagę w pokonywaniu przeszkód terenowych. Skaczemy ze skarp, łamiemy przednim zderzakiem drzewa, jedziemy w głębokiej wodzie, ale w czasie postoju ledwo trzymają się na nogach. Charakter drogi rzeczywiście wymaga zastąpienia rozsądku brawurą a wyobraźni fantazją, niemniej jednak czuję zaniepokojenie na widok kolejnej pustej butelki wyrzucanej co jakiś czas przez okno szoferki.


 

W rozległej, zielonej od karłowatej trawy i mchów dolinie rozstajemy się z kierowcami. Dalej dotrzeć samochodem już nie można. Długo trwa zanim dogadujemy się co do powrotu, ale dokładne precyzowanie czasu dla tych ludzi jest zupełnie niezrozumiałe. Zresztą pewnie mają rację...

...niedaleko jurty koczujących plemion Ewenków - pasterzy jeleni północy. Co dwa tygodnie zmieniają miejsce pobytu, dostosowując je do pory roku. Zimą idą na północ aby przeżyć w prymitywnych domkach, latem podążają na południe wypasać jelenie. Kiedyś za czasów ZSRR swoje plemiona doglądali z helikopterów, a co roku spotykali grupy turystów podążające w góry, obecnie jesteśmy pierwszymi, których widzą od lat.

 


Oprócz Ewenków tereny te zamieszkują także
Eweni, Jukagirzy i oczywiście Jakuci, których jest najwięcej. Trochę dalej na wschód, nieopodal Cieśniny Beringa żyją Czukcze.
Gdy cieśninę skuje gruby lód, czekają na zamieć śnieżną i suną psimi zaprzęgami na Alaskę. A, że maja wszystko drewniane, radar ich nie namierzy! Wiecie ilu tam Czukczy pozostało po sprzedaży Alaski?!

Najbliższa "droga" na zachód oddalona jest o 200 kilometrów, na wschodzie są to autostrady na Alasce. "Ułachan Czistaj" co w języku jakuckim znaczy "Wielka Pustka" jest doskonałym określeniem tego regionu.

Dalej pieszo w stronę gór wspomagani przez konie. Bez nich przejście tym terenem 40 kilometrów zajęłoby nam ze trzy dni. Początkowo rwące rzeki wypływające spod naledzi, które musisz przebyć w brud, potem bagniska i błoto, a do tego ciągle deszcz. Po całym dniu marszu dochodzimy wreszcie do doliny Buordach, za którą wznosi się nasz masyw. Buty są tak przemoczone, że przed ostatnimi rzekami nawet ich nie zdejmujemy.

Rano budzą mnie promienie słońca. Wreszcie! Może będzie ładny dzień? Rozsądek nakazuje nam jednak szybko ruszać dalej - do doliny Tumannyj. Póki nie ma chmur może zlokalizujemy przełęcz Mickiewicza, przez którą wkroczymy na lodowce, w samo serce Masywu Buordach. Zgodnie z przewidywaniami i nazwą doliny jesteśmy otoczeni przez gęstą mgłę...

 

Działając w tych górach jesteśmy skazani wyłącznie na siebie. Nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc. Wiemy o tym, a szczególnie przypomina nam o tym przełęcz. Tam, z drugiej strony będziemy odcięci od świata murem trudnych do przebycia gór. Zostało nam jeszcze kilka dni akcji. Potem musimy wracać w stronę jeziora gdzie powinna oczekiwać na nas ciężarówka. Chyba, że pogoda się załamie i podniesie się poziom wody... ufamy Szczerbinowi, ale nawet przy szczerych chęciach może nie dotrzeć.

Zbliżając się do naszej ściany widzimy potężne głazy, ze śladami wskazującymi wyraźnie, iż spadły one z wierzchołka skacząc jak piłka po lodowcu. Przeczekujemy, aż ściana znajdzie się w cieniu, aby uniknąć bombardowania. Początkowo idziemy z lotną asekuracją lecz dosyć szybko zakładamy pierwsze stanowiska gdyż kruchy lód i przelatujące koło głowy bryły skutecznie wybierają nam "psychę". Zaczyna się robić późno, a my ciągle nie osiągnęliśmy połowy ściany. Decydujemy się zostawić założone stanowiska i zjechać do podnóża góry, aby podjąć próbę następnego dnia.

Wracając do bazy czujemy na twarzach ciepły wiatr, który wdziera się od północy długimi dolinami. Niesie on ze sobą jakiś niesamowity, tajemniczy zapach. Zapach płonącej tajgi. 

Zlepione lodem góry, roztapiane ciepłymi podmuchami obsypywały nasze próby wspinaczki kamiennymi lawinami. Wiatr zwiał z nich cały śnieg a połyskujące szaro, szklane i kruche, strome ściany wiecznego lodu dodatkowo utrudniały zdobycie wysokości. Z tych kilku dni, na które los wpuścił nas w ten niedostępny świat tylko dwa były słoneczne. Każdego wieczora z pokorą wycofywaliśmy się w doliny.

Gdy za parę dni docieramy do koczującego plemienia Ewenków zostawiamy im herbatę i niepotrzebne już produkty, a sami odchodzimy z pazurami zabitego dzień wcześniej niedźwiedzia i brzuchami pełnymi łosia. Góry żegnają nas tak samo jak przywitały, ciągłym deszczem, a nawet śniegiem. Przeprawy przez ostatnie rzeki, oddzielające nas od jeziora Bugczan są nie do zniesienia. Przy temperaturze ok. zera stopni i padającym deszczu ze śniegiem musimy zdejmować buty, aby przedostać się dalej.

 

Następnego dnia jest już Szczerbin i ruszamy w stronę cywilizacji. Dość szybko zatapiamy się jednak w rzece i zaczynamy wspólną pracę w celu wyciągnięcia maszyny z pułapki. Udaje nam się to dopiero, a może już, po kilkunastu godzinach.

Czujemy radość, z powrotu do domu, nie tego oddalonego o tysiące kilometrów, lecz domku stojącego w Artyku....

 

Umierające syberyjskie Eldorado obrasta na powrót w pajęczynę dzikiej roślinności. Niedostępne pasma górskie stają się przez to jeszcze bardziej odizolowane i dzikie. Ich wyjątkowość, surowość i tajemniczość może spowodować, że staną się one wkrótce nowym Eldorado tym razem dla odkrywców i poszukiwaczy przygód.

 


Powrót do strony głównej

Zapraszam do oglądnięcia i dziękuje za poświęcony czas.
Uwaga jest to strona w rozbudowie, pojawi się ciekawsza szata graficzna oraz więcej informacji dotyczących trasy przejazdu.